Sandor Marai, węgierski prozaik i poeta, w
"Dzienniku" uznawanym za jedno z najważniejszych jego dzieł, opowiada o ciężkim zmaganiu się ze swoim pisarstwem:
"
Każda linijka, którą zapisuję - czy piszę artykuł,
czy studium, fragment powieści czy nawet te notatki - budzi we mnie
niewypowiedziane napięcie i niepokój. To uczucie nie przemija z latami, z
doświadczeniem, z rutyną zdobytą w rzemiośle - cóż to za rzemiosło! - lecz
przeciwnie, wzrasta. W porze dnia, którą poświęcam pracy, wszystko mnie
denerwuje i przeszkadza, rozmowa telefoniczna wytrąca mnie z równowagi, a
wiadomość, że ktoś ma mnie odwiedzić, że muszę się wywiązać z codziennego
zadania "na czas", unicestwia mnie dosłownie, jest jak strach przed
atakiem bólu fizycznego."
"Żyję już tylko
pomiędzy linijkami moich prac - a jakież one niedoskonałe, biedne, jak
przygnębiająco nędzne są te linijki! - wszystko inne to tylko przygotowanie,
zbieranie sił do tych kilku zdań. Czytanie, jedzenie, spanie, całe zachwycające
misterium życia stanowi tylko rekwizyt i przygotowanie do pracy, i w coraz
większym stopniu już tylko to."
"Od rana do wieczora przygotowania do tej półtorej, najwyżej dwóch
godzin, podczas których jestem w stanie pracować. Jem owoce, żeby móc
pracować - choć nie lubię owoców; nie piję wina, żeby móc pracować -
choć lubię wino
.
Oszczędne gospodarowanie mijającym czasem przy zadaniu, które nie ma
końca. Czeka na mnie kobieta? Niech czeka. Czeka świat? Niech czeka. To
koszmar. Ale nikt o tym nie wie".
Niestety, pisanie to nie bułka z masłem, a pisarz napiętnowany jest wiecznym niepokojem. Ale w tym właśnie urok ;-)