
Skąd czerpie Pani pomysły do swoich
książek?
M.K.
Mistrz Wańkowicz zwykł mawiać, że pisarz jest jak kura – tu dziobnie, tam dziobnie i z tego
dziobania coś ciekawego mu się urodzi. U mnie to działa właśnie tak. Czasem,
kiedy wędruję sobie po Kraśniku, wpadnie mi w ucho jakieś zdanie, dojrzewa
sobie powolutku i nagle wokół niego zaczyna się dziać opowieść – pojawiają się
postacie, coś mówią, coś robią. Czasem mijam od lat znajome miejsce i nagle staję, ślepa i głucha na rzeczywistość,
bo przed oczami mam sceny, które podsuwa mi wyobraźnia. Pewnie z boku dziwnie to
wygląda, ale tak to u mnie działa – stoję jak wytrzeszczona niemota i usiłuję
jak najwięcej zapamiętać z widoków, jakie serwuje mi mój rozszalały umysł. Na
szczęście on (umysł) i ja żyjemy w skomplikowanej symbiozie; gdyby nie to, już
dawno zginęłabym śmiercią nagłą i niespodziewaną. On po prostu przejmuje
kontrolę, kiedy tylko wychodzę z domu. Łaskawie przyjmuje do wiadomości punkt
docelowy, do którego zamierzam trafić, po czym steruje ciałem bez udziału
świadomości bujającej właśnie w zupełnie innym świecie… Psiakrew, mówiłam, że
to skomplikowane… Końcowy efekt jest
taki, że docieram do celu, do którego zmierzałam, a w głowie mam już kilka
wymyślonych po drodze scen pisanej właśnie książki. I za każdym razem jestem
tak samo zdziwiona, że udało mi się dojść na miejsce bezkolizyjnie, choć samej
wędrówki nie pamiętam.
Jak wygląda dzień pracy?
Jak u każdej polskiej baby, która nie
pracuje zawodowo, jeno zajmuje się domem – sprzątam, gotuję, robię zakupy,
piorę, załatwiam różne sprawy urzędowe. Kiedyś jeszcze starałam się wychować
Dziecko, ale od paru dobrych lat Dziecko jest na swoim i porzuciłam myśl o
wychowywaniu na rzecz bycia, kiedy jestem potrzebna. Teraz, po odpracowaniu
obowiązków domowych, zabieram się za służbowe, czyli te, które lubię najbardziej
– za czytanie. Od kilku lat należę do zespołu redakcyjnego portalu Książka
zamiast Kwiatka i jestem tam recenzentką, co pozwala mi oddawać się lekturze
bez wyrzutów sumienia. A czasami, kiedy nie ma akurat czatu, czy pilnej
recenzji i już nie mogę dłużej udawać, że mam coś do zrobienia, siadam przy
biurku i piszę. Wolniej, kiedy mam lenia-giganta lub szybko, kiedy wisi mi na
słuchawce moja szefowa z KzK, domagając się raportu na temat ilości napisanych
stron. Kiedy uznaje, że efekt jest marny, grozi wstrzymaniem dostaw kolejnych
lektur, co zwykle działa dopingująco. W ten właśnie sposób zmusiła mnie do
skończenia „Nieboszczyka wędrownego”, który bez jej interwencji pewnie pisałby
się jeszcze długo.
Jak przygotować się do napisania powieści?
Nie mam pojęcia. Nigdy się nie przygotowywałam. Nie jestem zawodową pisarką. O takie rzeczy należy pytać mistrzów. Podziwiam każdego, kto po skończeniu jednej książki od razu jest gotów do pisania następnej. I każdego, kto potrafi pisać z wiszącym nad głową terminem. U mnie najpierw musi być gotowa książka, potem dopiero myślę o wydawcy. Nie napiszę słowa, dopóki nie pojawi się choć zarys pomysłu. Kiedy jest pomysł, musi do mnie przyjść tytuł. Dopiero, kiedy plik dostaje nazwę (czyli ów tytuł), a przede mną pojawiają się bohaterowie, mogę pisać.
Czy notuje Pani pomysły?
Pomysłów nie. Notuję podsłuchane na ulicy
zbitki dialogów, które mogą pasować do wymyślonych przeze mnie postaci. Notuję
głupoty, które osobiście popełniłam,
ewentualnie których byłam świadkiem – taka kanwa jako podkład świetnie się
sprawdza.
Jakie książki Pani czyta i jak dużo pisarz
powinien ich czytać?
Zacznę od drugiej części pytania, bo na nie
odpowiedź jest bardzo prosta – NIE DA SIĘ PISAĆ KSIĄŻEK, JEŚLI SIĘ NIE CZYTA.
Czytanie poszerza zasób słownictwa i zmusza wyobraźnię do pracy, a ambitne
książki ćwiczą umysł, bo trzeba je sobie przemyśleć. Nie ma, rzecz jasna,
limitu. Nikt nie wypisze recepty: tyle i tyle przeczytanych książek = pisarz. Ja
miłość do książek wyniosłam z rodzinnego domu i wpoiłam ją własnej córce. Wiadomo,
że z wiekiem zainteresowania się zmieniają. Jestem w stanie przeczytać prawie
wszystko (do tej pory poległam chyba przy dwóch lub trzech pozycjach), ale mam
swoje ulubione gatunki. Najchętniej czytam dobrze napisane biografie i książki, których główną bohaterką jest
HISTORIA. Najbardziej cieszą mnie niespodziewane odkrycia, jak choćby „Guguły”
Wioletty Grzegorzewskiej, które mnie zachwyciły. Wierzę, że wiele jeszcze
takich odkryć przede mną. Bez przykrości czytuję również dobrze napisane
obyczajówki, kryminały, czy sensację. Nie jestem wybredna, choć z coraz większą
przyjemnością sięgam po rodzimych pisarzy.
Długopis, maszyna do pisania czy komputer?
Długopis do notatek, komputer do pisania.
Gdyby nie to, że córka oswoiła mnie z komputerem, nie napisałabym żadnej
książki, bo jestem zbyt leniwa.
Ile zajmuje Pani napisanie powieści?
Kiedyś pisałam dwie rocznie, ale wtedy
dysponowałam większą ilością czasu. „Ekologiczną zemstę” pisałam chyba trzy
miesiące. Ale już „Nieboszczyk wędrowny” potrzebował roku i bata w postaci ponagleń redaktor naczelnej
KzK, żebym się porządnie przyłożyła do pisania. Wychodzę z założenia, że o
wiele przyjemniej czyta się cudze, niż pisze własne książki.
Jak szukała Pani wydawnictwa dla debiutu?
Chyba tak, jak każdy początkujący autor –
wysyłałam do różnych wydawców plik z czystej ciekawości, czy też znajdzie się
ktoś, kogo jego zawartość zainteresuje. Podkreślam, że brałam pod uwagę tylko tradycyjne
wydawnictwa. Nie zależało mi, by „się wydać” za wszelką cenę, a takie opcje
(drogie dosyć) również znalazłam w wyszukiwarce. Po dwóch tygodniach z
przerażeniem odkryłam maile od dwóch wydawnictw i jedyne, co mi przyszło do
głowy, to myśl: Coś ty narobiła, idiotko? Wcale nie chciałam być pisarką.
Chciałam się tylko upewnić, czy potrafię pisać.
Czy ma Pani swoje żelazne reguły pisarskie
i jakie one są?
Chyba tylko jedną. Nawet, jeśli mam ogólnie
obmyślone wątki i zarysowanych bohaterów, nie napiszę ani słowa, dopóki nie
przyjdzie do mnie tytuł.
Co
doradziłaby Pani początkującym pisarzom?
Jeśli rodzina i przyjaciele po przeczytaniu tego, co
napisaliście, twierdzą, że jesteście genialni, nie wierzcie im. Odłóżcie tekst
na kilka miesięcy do szuflady i ochłońcie z myśli, że stworzyliście arcydzieło.
Po wyjęciu przeczytajcie go z uwagą i skasujcie (lub wykreślcie) zbędne słowa.
Boli? To znak, że jeszcze trzeba poczekać. Kiedy po kolejnych kilku miesiącach nie będzie bolało, a Wy uznacie, że te
postrzyżyny były potrzebne, możecie wysłać tekst do wydawcy. Omijajcie tylko
szerokim łukiem tych wszystkich, którzy każą Wam płacić za wydanie. Prawdziwa
książka to wspólna praca autora, redaktora, korektora, grafika i drukarza. Na
jej wydaniu – mniej lub więcej – się zarabia. W przypadku tych pseudo-wydawców to
Wy zapłacicie. Za druk i okładkę wybraną
z katalogu. Prawdopodobnie zamknie Wam ten sposób wydania wejście do tradycyjnego
wydawnictwa. Pisać każdy może, nie każdy musi wydawać. Jeśli znani na rynku
wydawcy uporczywie odrzucają Wasz tekst, to nie znaczy, że spiskują przeciwko
Wam (tak lubi twierdzić spora część grafomanów). To są fachowcy. Jeśli nie mają
ochoty zainwestować w Wasze dzieło, powód jest jeden – trzeba nad nim
popracować. Czytanie z pewnością Wam w tym pomoże. Uwrażliwi Was na język i konstrukcję.
Jeśli jednak jesteście na bakier z gramatyką i w Waszym pisaniu podmiot nie
potrafi dogadać się z orzeczeniem, poszukajcie sobie innego hobby.
Serdecznie dziękuję Autorowi pytań oraz
wszystkim tym, którzy zechcą ten wywiad przeczytać.
Pozdrawiam i życzę wytrwałości oraz
powodzenia, Małgorzata J. Kursa.
Też tak mi się to układa w głowie, że tytuł musi być. Jakoś łatwiej wszystko wtedy leci i - mam wrażenie - bardziej naturalnie. Chcielibyście mieć dziecko i myśleć, że imię nadacie mu kiedy, jak podrośnie, gdy już mniej więcej będzie wiadomo, co z niego za ziółko..?
OdpowiedzUsuń